czwartek, 9 lipca 2015

Kolejne lato przyszło w samą porę.

Średni przyrost postów: jeden na rok ;)
No niewiele.. Ale też i niewiele się dzieje jeździecko-końsko. W porównaniu z tym co kiedyś się działo. Taki czas nastał.

Podsumowując:
Faust w świetnym stanie przezimował sobie  (a także przejesiennił oraz przewiosennił i częściowo przeletnił) w niezawodnym Hubercie. A to dlatego, że jego zeszłoroczny dłuższy pobyt w naszym ogrodzie nie zachwycił w jednakowym stopniu wszystkich naszych sąsiadów. Co prawda dzięki temu zaprzyjaźniliśmy się z pewną miłą strażniczką miejską, ale przyjaźń ta nie wystarczyła aby zalegalizować to nieszkodliwe łaciate kopytne zwierzę przydomowe na dłuższą metę pod tym adresem.

nawet taki dzielny koń jak Fiś potrzebuje czasem małego pocieszenia...
I pewnego dnia Faust prosto z pracy pojechał do nowej pracy - w stolycy, z zakwaterowaniem i wyżywieniem. Dzieci tęskniły, nawet dzieci sąsiadów.. Zwłaszcza pewna panna z zerówki żałowała, że nie wróci już ze szkoły z tatą wierzchem na Fisiu. Ale wciąż go mogła odwiedzać.
W starej pracy ale na urlopie
Sezon 2015 Faust spędza trochę w rozjazdach, trochę nie. Czasem wpadnie na noc czy trzy dni. Natomiast dla zmylenia uwagi sąsiadów na wszelki wypadek  Damian zainstalował w ogrodzie trzy kury, umaszczone dokładnie tak samo jak Fiś. W razie czego powiemy, że komuś się przywidziało.



W ogóle pogłowie stada ulega znacznej dywersyfikacji gatunkowej. Zaczęło się jesienią, gdy dołączyło tu dość niespodziewanie stworzenie futrzaste, wąsate, miękkie i chodzące swoimi drogami. Czyli ukochany kot naszej córki, kot-maskotka, kot-pluszowa-przytulanka, kot-który-biegnie-by-wskoczyć-na-ręce-na-powitanie.... Naprawdę wyjątkowo pozytywny egzemplarz - i jest to zdanie zdeklarowanego antykociarza. Trochę trwało zanim Czarno-Biały został w pełni zaakceptowany przez wszystkich mieszkańców domu i ogrodu, ale koniec końców zdobył nawet moje zaufanie, a to już coś.
przytulanka na pierwszych ostrożnych spacerach

Tylko łagodny ciapowaty owczarek wciąż reaguje na kota w ten sam szalony i zaskakujący sposób: nagłą dziką żądzą mordu, która dosłownie zrywa łańcuchy. Ale na kocie szczęście nasz ogród to stary sad - co krok solidna, doskonała do ucieczki jabłonka.

Gdy dołączyły kury, okazało się, że pies jest jednocześnie antykoci i prokurzy. Kury siedzą mu w misce i niechętnie ustępują mu z drogi. Dziwne, ani razu nawet nie podgonił żadnego chodzącego rosołu, a kotem wytapetowałby sobie budę gdyby mógł.
Ciekawe jakie jeszcze relacje międzygatunkowe tu poobserwujemy...

I oczywiście Stefan, nie może go zabraknąć.  Ostatnio głównie rozrasta się wszerz. Jak to określa właściciel pensjonatu; "Wstaje, zaczyna żreć, i cały dzień aż do nocy żre". Czuje się przy tym doskonale.
W zeszłym sezonie pojechał nawet na pokaz rycerski, na którym był traktowany przez pierwsze pół dnia jak zgniłe jajo - że delikatnie, że rekonwalescent, że po kontuzji (co prawda chyba minęło od niej pięć lat, ale jednak). Po pierwszej turze występów zjechałam z placu przekonana, że jeśli go zaraz dobrze nie przegalopuję, to po prostu  nie zapanuję nad tym smokiem w drugiej turze. Energia szła mu uszami...
Potem jeszcze dawał czadu na pokazie jazdy bez ogłowia na bardzo zabawnym pokazie westowym, gdzie jak za młodych lat wcieliłam się w saloonową damę lżejszych obyczajów :). Zwłaszcza zabawnie zrobiło się gdy Stefu w środku serpentyny na tzw. cordeo dostrzegł przesuwające się za rzędami widzów ogromne białe lando zaprzężone w dwa rosłe ślązaki, idące żwawym kłusem. No, hm.. ostatecznie przeżyliśmy. Super koń.
to właśnie moment tuż przed lando..

Przede wszystkim super są jego właściciele - wciąż mi go udostępniają w zasadzie bez ograniczeń.
Zimą i wiosną przypomnieliśmy sobie ze Stefanem wiele fajnych zasypanych śniegiem łąk i dróg. On wciąż jest taki sam; chętny do pracy, szczery w terenie, w sam raz wesoły, na placu gotowy do gimnastyki i otwarty  na różne propozycje. Jestem pewna, że gdyby tylko udało mi się przeprowadzić jakikolwiek sensowny plan treningowy przez choćby dwa miesiące, to ten koń znów byłby gumową ogromną kanapą na resorach, kręcącą sześciometrowe wolty w dwóch palcach z tym swoim niepowtarzalnym wdziękiem słonia na piłce.
na razie daleko nam do 6 m ;)

Jeśli chodzi o zmiany, to w zasadzie najbardziej widoczna polega na tym, że Stefan ma już cały łeb w hreczce....

I tak to leci latem w pozornie niekońskim ogrodzie. Co by nie robić, zawsze gdzieś stoją jakieś oficerki, czy przewalają się szczotki. Albo dzieci bawią się w piasku starą kopystką, albo Damian przywiezie 10 historycznych siodeł z poprzedniego tysiąclecia z naszego macierzystego klubu, albo w stajniogarażu na chwilę znów zamieszka półhucuł.
.
No i efekty takie, że starsze dziecko się powoli zaraża.
To jest chyba jednak nieuleczalne.
Fajnie :)

wtorek, 29 lipca 2014

Lato, sam środek.

Sporo się podziało.
Gdzieś się podział okres błędów i wypaczeń -  został gdzieś z tyłu, w przeszłości.

A konie dalej są z nami.
Faust i Stefan znów jedzą siano z jednej siatki w koniowozie. Stefan poznał nowy sposób ładowania oraz wyładowania i nie ma nic przeciwko.To wszystko dzięki ogromnej życzliwości i dobremu sercu właścicieli Stefana.

Zdarza się, że zwierzaki nocują u nas -  prawie  na tarasie. Nie robią hałasu i są bardzo grzeczne.

 Pomijając może zerwanie róży ze ściany domu (pnąca róża na pamiątkę konia Sekreta) albo małą demolkę wokół warsztatu.
Oraz kradzież ciasta czekoladowego i zapchanie nim zlewu w kamperze. No i jeszcze strącanie jabłek na dach kombiaka. Ale tak poza tym to naprawdę zachowują się jak wzorowe kosiarki ogrodowe.

Owczarek Simba wreszcie jest zadowolony - dwie duże owce na oku..
Dzieci zachwycone, mogą nakarmić konia w piżamie a po śniadaniu wsiąść na stępa wokół domu.
Trawa kończy się zwykle po jednym dniu. I wtedy koniec laby, goście wracają do siebie. 

Bo na co dzień konie mieszkają w dwóch różnych stajniach. Wcale im to nie przeszkadza  i na wyjeździe lubią się po staremu. Chociaż im bardziej patrzymy na Fausta, tym bardziej stwierdzamy, że on się  upodabnia raczej do psa. Chodzi za człowiekiem i żebrze, zagląda do remontowanego silnika, przeszkadza w pakowaniu na wyjazd, wciąż włazi pod nogi, i oczywiście wykrada z auta smakołyki. A jeśli trafi mu się samotna noc w ogrodzie bez Stefana, to zupełnie nie robi to na nim wrażenia. Nawet kozy nie trzeba kupować.
Na co dzień Faust dzielnie wykonuje obowiązki konia rekreacyjnego, więc pewnie te małe podmiejskie wakacje mogą mu się podobać.



Stefan czuje się cały czas bardzo dobrze. Próbny wyjazd na pokaz  uświadomił nam ileż on ma w sobie siły. Ciągle się nad nim wszyscy trzęsiemy, oszczędzamy i uważamy. A ten po dniu nużących pokazów w 40-stopniowym upale wciąż potrafi bryknąć tak, że aż się zasłona w hełmie zacina...

Niesamowity koń. Tak się cieszę, że mogę z nim pracować.
Chciałabym bardzo zrealizować na nim malutkie jeździeckie marzenie, i to jest chyba naprawdę realne...I raczej bez blach tym razem.

Ale zobaczymy. Na razie jest super i czego chcieć więcej? Może więcej okazji do regularnego wsiadania.


czwartek, 7 listopada 2013

Noc listopadowa z uszkami

Odbudowuję starą dobrą znajomość z koniem o imieniu Stefan. Bardzo to wyjątkowe zwierzę, a w dodatku mam z nim same miłe i lekkie wspomnienia. Żadnych traum, życiowych skoków na głowę. Jest dla mnie jakiś taki cały łagodny. Na ten moment wręcz wymarzony.

Wyjątkowe jest już samo to, że po tej strasznej kontuzji znów jest sprawny.
Co prawda wsiadam na niego z mieszaniną radości i ostrożności, ale wygląda na to, że wszystko działa.
Dagmara rok jeździła na nim głównie w tereny. I nic. No to chyba rozsądnie dawkowana gimnastyka i budowanie mięśni nie zaszkodzi. Oczywiście wszystko super ostrożnie. Aha, i niebawem przyjdzie pora na lekkie odchudzenie. Nie można zmuszać do biegania kogoś, kto ma nadwagę a w dodatku niedawno odrośniętą nogę...


Na pamiątkę tych kolejnych-pierwszych dni ze Stefanem mam bardzo złej jakości zdjęcia.
Dwa pierwsze to screeny, za to widać mniej więcej kto na kim siedzi i kto tu jest gruby:




Trzecie jest zrobione nie dość, że kalkulatorem, to w dodatku o godzinie 19. To dlatego, że o 7 nie było komu zostać z dziećmi.. więc zdesperowana matka wsiadła po zmroku.

Ale i tak omalże-poprawne ruszenie kłusem z miejsca na ósemce udało się przynajmniej raz. Bardzo miła jazda.

Ten koń to zupełne przeciwieństwo Sekreta.
To nie zmienia faktu, że praca z nim jest zawsze przyjemnością.

Mam ogromną nadzieję, że właściciele będą mi go dalej udostępniać.
A może kiedyś sami zaczną regularnie wsiadać i cieszyć się jego elastycznością i przepuszczalnością?
Chociaż tak naprawdę, to spacery po łące, które im obecnie wystarczają, też są strasznie fajne.
Może mi za jakiś czas też będą wystarczać spacery - na razie coś mnie po staremu ciągnie na plac.

Fajnie siedzieć znów na koniu.

poniedziałek, 7 października 2013

Daktyl - wspomnienie

wał. Daktyl sp. ur.1996

Daktyl miał być koniem dobrym do wszystkiego. Gdy Damian go kupował, Malwina miała już początki problemów z nogami i wiadomo było, że trzeba następcy. Damian marzył o zdrowym, sprawnym koniu, którego można by było używać i w pokazach, i na obozach i w rajdach.
Niezupełnie się udało, ale na początku wyglądało interesująco.
Daktyla wyhodował niejaki Grochala, w gospodarstwie oddalonym ok. 10 km od zamku na Gniewie. Bo oczywiście wszystko działo się wokół Gniewu, w roku 1999. Pan Grochala zapewniał, że ogier jest zdrowy, zajeżdżony i że nie będzie mu przedłużał licencji bo go nie potrzebuje. Trzylatek sp, z Geniusem w II pokoleniu. Pamiętam następujące przebłyski z tych dni: wchodzimy do tamtejszej stajni, jedyny koń to Daktyl, stoi całkiem spokojnie w pustym betonowym  boksie. Dlaczego sam w stajni? Bo ogier? Tego już nie pamiętam.
Przebitka druga: po zakupie ładujemy go do przyczepy. "On wchodzi, wchodzi!" - woła zadowolony świeżo upieczony ex-właściciel. No dobra, jak wchodzi to nie ma co się zastanawiać. Wprowadzamy i istotnie wszedł jak burza! Zatrzymał się klatą na przednim przedzielniku aż zabujało przyczepą. Lecz niestety zanim ktokolwiek zdążył założyć tylny przedzielnik, Daktyl na pełnym szwungu wypruł z przyczepy tyłem, wyciągając prowadzącego daleko w pole.. No wszedł, a że ustał tam tylko 0,002 sekundy, to już inna sprawa. Zawsze już wychodził tak samo szybko jak wchodził. Nauczył nas błyskawicznego zamykania tylnych przedzielników.
Daleko wtedy nie jechał, bo przecież tylko na zamek. Stanął tam w nowym boksie i zaczął nerwowo dreptać. Nie tkał, tylko dreptał. Dreptał tak 12 h bez przerwy. Zapaliło nam się pierwsze światełko, ale nic to - taki ładny, taki malowany. Będzie dobrze!
Kolejny zignorowany znak od losu, to lonża - od razu pękła przy pierwszej próbie ucywilizowania nowego nabytku. No ale dalej już jakoś szło. Z Gniewu koń przyjechał do warszawskiej stajni Hubert już jako tako ochędożony. Komentarze hubertowe były jak zwykle dość ironiczne i brzmiały: Cóż to za tygrysa przywiozłeś? A Damian był z niego bardzo dumny.
Tygrys powoli się cywilizował, ale wciąż był porywczym chamowatym trochę nieobliczalnym twardzielem, a jednocześnie wrażliwcem, i najbardziej lubił się cofać. Kiedyś postanowiłam go przeczołgać w tym cofaniu, na lonży. Gdy włączył swój super szybki wsteczny, zamiast go blokować, podążyłam za nim (szybkim krokiem) i naprowadziłam go zadem w przeszkodę, w nadziei, że to go zablokuje. A skąd. Wywalił w stojak od przeszkody z całej siły, i stojak rozpadł się na dwie części, z czego jedna szybowała długo w powietrzu.. Poczułam respekt. Dalsza nauka w zakresie nie-cofania odbywała się już klasycznie, z Damianem uzbrojonym w drugi bat. Daktyl pojął w końcu, że ucieczka do tyłu się nie opłaca.
Pierwsza kontuzja to był rysik -  dość szybko się zagoił.
Druga była poważniejsza: po powrocie z lekkiego pokazu koń bez wyraźnego powodu miał objawy lekkiego ochwatu. Lekarz nie umiał znaleźć konkretnej przyczyny. Przeleczony Daktyl zaliczył potem jeszcze bójkę stajenną z Sekretem, podczas której ja omal nie osiwiałam, a oba ogiery znienawidziły się szczerze do końca życia.
Kastrowany był chyba w Hubercie. Potem były przenosiny do Orso, specyficznej stajni w której spędziliśmy z końmi kilka lat. Pamiętam jeszcze że brał udział w naszym słynnym rajdzie. Rajd zasługuje na osobny wpis. I na pewno Daktyl był na jednym przynajmniej obozie. Na którym? Może w Chwalimierzu?
Tutaj Daktyl jeszcze przed wypadkiem bierze udział w reklamie. Chyba Heyah.

Potem w Orso nastąpił ten straszny niezapomniany dzień, gdy koń doznał omalże śmiertelnej kontuzji we własnym boksie.
Nastraszył go kot, wyskakujący niespodziewanie z dziury w ścianie. Gdyby nie ten kot.. Daktyl szarpnął się i stracił równowagę na śliskiej betonowej podłodze, przykrytej tylko cienką warstwą słomy. Upadł na bok i zaczął wstawać. Pierwsze trzy czy cztery paniczne próby zakończyły się poślizgnięciem tyłów i uderzeniem biodrem o beton. Po kolejnym upadku miotający się koń dosłownie jęknął, zadygotał i znieruchomiał - coś się stało. Widziałam to wszystko zza drzwi, nie miałam pojęcia co mogę zrobić. Koń uspokoił się i tym razem już udało mu się jakimś dzikim wysiłkiem dźwignąć się na nogi. Stał i strasznie się trząsł, a lewy tył i pół zadu miał mokry od potu i twardy jak stal. Weterynarz stwierdził uraz miednicy i zerwanie przyczepów mięśniowych, bez rtg w pozycji grzbietowej nic więcej nie można było stwierdzić. Koń przez dwa dni nie ruszył nogi nawet na milimetr, mimo wielu podanych leków.
To był straszny czas. Po dwóch tygodniach był jednak sukces w postaci bardzo wolniutkiego spaceru 20-metrowym korytarzem stajni, do samych drzwi. Tylna lewa noga stawiała krok o długości 20 cm, i próg boksu był przeszkodą prawie nie do pokonania... Przykro było patrzeć - koń rokował tylko na kosiarkę. Ale rokował...Przede wszystkim dlatego, że był dość suchej konstytucji i lekki, a poza tym dawał radę stać cały ten pierwszy okres bez kładzenia się.
Były konsylia lekarskie, usg, rtg, wcierki, lampy, masaże, różne diagnozy - od beznadziejnych po właśnie optymistyczne kosiarkowe. Damian uparł się, że konia z tego wyprowadzi. Nie chciał słyszeć o usypianiu.
Trwało to na pewno całą zimę 2002 albo 2003. Pamiętam telefony od Jureczka, niezawodnego stajennego, który był zresztą alkoholikiem, i przeżartym wódką głosem chrypiał nam do słuchawki o drugiej w nocy: "Pani Aniu? Konik się znowu położył"... Wstawaliśmy, jechaliśmy do stajni na sygnale z linami i kocami. Początkowo trzeba było czterech mężczyzn by go podnieść. Potem stopniowo koń nauczył się współpracować i było nieco łatwiej, wystarczały dwie osoby i system podpórek z balotów słomy i dźwignia z lonży. Kładł się co kilka dni - nigdy nie było wiadomo kiedy. I nie wstawał, czekał na pomoc. Wychudzony (był trzymany na diecie aby odciążyć nogę) wyglądał kiepsko. Pamiętam gdy dostałam dramatyczny telefon od jakiejś dziewczyny: "On zdycha! Chrapie tak dziwnie, łeb ma mokry, zęby na wierzchu.." Gdy dotarliśmy łamiąc przepisy ruchu, okazało się, że nic mu nie jest. On tylko tak dramatycznie wyglądał . Ale zawsze po wstaniu parskał i jak gdyby nigdy nic zabierał się do jedzenia siana. Raz musieliśmy wyjechać na kilka dni. Zainstalowaliśmy w domu naszych przyjaciół koniarzy, pocieszając że raczej nie będzie telefonu ze stajni, bo przecież kilka dni zwykle koń wytrzymywał. Ale instrukcje dostali. I oczywiście już pierwszej nocy jechali ratować Daktyla..
Im bardziej ludzie napierali na Damiana, że konia trzeba uśpić, tym bardziej on się upierał, że go z tego wyprowadzi. I tak zrobił.
W rok po kontuzji koń był w stanie spacerować po wybiegu. Gdy zaczęły się próby podbiegania krzywym kłusem, lekarz orzekł, że w zasadzie, to lekka osoba mogłaby go rehabilitować z siodła. Juhu! Kolejny rok chyba zszedł nam na stopniowaniu wysiłku. O dziwo, koń bez problemu przyjął obciążenie w trzech chodach na obie strony. Oczywiście szedł sztywny w jedną stronę, i nigdy lewy tył nie był w stanie podstawić się pod kłodę prawidłowo, i zawsze już zostawiał po sobie dwa ślady, nie jeden.. Ale tak naprawdę to nie kulał. Po prostu był krzywo zrośnięty. Jak samochód po dachowaniu i ze źle pospawaną ramą. Mimo tego nabudował się i naprawdę nieźle wyglądał.
Nawet jest film.

Wiadomo, że to nie mogło trwać wiecznie. Ale Daktylowi zdarzało się bryknąć pod siodłem (choć ostrożnie) a luzem ze stadem potrafił naprawdę swobodnie się rozpędzić. Więc pracował pod lekkimi jeźdźcami i w lekkim sprzęcie, głównie XVII wiecznym, lub odchudzonym XV wiecznym.

Słynna scena zerwania wodzy pod Grunwaldem.
Dziwnie się jeździło na tym koniu. Niby był do przodu, nawet zabierał się czasem z jeźdźcem. Ale można było wyczuć, gdy ma zamiar bryknąć i chwilę potem rezygnuje z tego..
Śmieliśmy się, że gdyby istniała końska paraolimpiada, to wystawilibyśmy mocnego zawodnika.
W pokazach brał udział chyba jeden sezon.
Potem siłą rzeczy pojawiły się problemy przeciążeniowe, "po przekątnej". Potem był nakostniak na przodzie. Koń został przestawiony tylko na lekkie spacery.
No a potem Daktylowi udało się nas zaskoczyć po raz kolejny. Złamał nogę. Złamał wzdłużnie kość udową, będąc na zagościńskim pastwisku. Tajemnicza sprawa, nikt nic nie widział, tylko podczas wołania koni na kolację obsługa zauważyła, że Daktyl stoi jak posąg na tle łąk. Sprowadzali go godzinę te 100 m do stajni. Weterynarz kręcił głową i stwierdził, że jeśli się nie położy, to przeżyje. Nie położył się.
Przez kolejne miesiące zrastał się i uczył żyć i wstawać z nową nogą.
Gdy przeprowadziliśmy konie do Helenowa, Daktyl miał okazję chodzić regularnie w karuzeli, i ogólnie dobrze mu się wiodło. Tylko czasem klinował się w boksie, bo raz na jakiś czas kładł się na "złą" stronę. To samo zdarzało mu się na padoku, szczególnie gdy trafiał w zagłębienie terenu. Sprawna akcja podnoszenia zajmowała już kilkanaście minut i bazowała na dwóch osobach, kilku belkach słomy i dobrym bacie. Zawsze wstawał. Kolejne oględziny lekarskie wypadały bardzo dobrze. Na trawie nawet się zaokrąglił.
Ale zawsze były nerwy - położył się czy nie? Na którą stronę? Raz Damian pędząc do niego na sygnale rozbił zawieszenie. Innym razem zadzwonił do mnie znad leżącego konia i powiedział, że to ostatnia próba - jeśli nie wstanie, to woła weterynarza - do uśpienia.. Jednak wtedy Daktyl jeszcze wstał.
Ostatnią zimę wyglądał gorzej. Jakby się szybciej starzał. I kładł się częściej, i dłużej leżał.
Dni swoich dokonał na obcej ziemi, w stajni Makedońskich. Leżał na padoku tak długo, że gdy przyjechał zespół ratowniczy, to jakoś już nie miał ochoty walczyć. Poddał się. Wtedy poddał się i Damian. Wezwany weterynarz przełożył jednak przyjazd na następny dzień na rano. O dziwo koń wówczas jakoś wstał i dotarł do boksu. Nie bardzo było wiadomo co robić dalej - stał jak zwykle i jak zwykle chrupał siano.
Zostawiliśmy go, zaglądając jeszcze raz w nocy. Chrupał...
Rano znaleziony już bez ducha. Dlaczego? Jak? Uraz? Położył się i nie dał rady wstać? Osłabienie?
Nie wiemy.
Dziwne mieszane uczucia ulgi i żalu.

Damian utrzymywał tego konia bez najmniejszego powodu przez 10 lat. Głęboko wierzę w to, że na tamtym świecie podczas ważenia win i zasług mojego męża, dobre życie wałacha Daktyla zostanie położone po stronie plusów.
R.I.P., rencisto pokazowy.

środa, 2 października 2013

Powrotnie

Po króciuteńkiej, zaledwie dwuletniej przerwie, coś się zaczyna dziać w temacie. To było zresztą do przewidzenia.
Powroty, zawroty i nawroty.
I nowe interesujące plany :)

Na razie P.T czytelnikom (o ile takowi istnieją, ale wierzę że kilku istnieje) jesteśmy winni podstawowe informacje.
Stado dość znacząco zmieniło pogłowie. W zasadzie aby mogło być nadal nazywane stadem, trzeba będzie uznać, że mieszanie gatunków nic nie szkodzi.

W każdym razie w ciągu tych dwóch lat pożegnaliśmy najtrudniejszego i najpogodniejszego emeryta na świecie, Daktyla.
Pożegnaliśmy także nieodżałowaną Malwinę. Oba te konie gdzieś łażą po niebieskiej trawie, i mam nadzieję, że Malwina jest w zasięgu wzroku Sekreta. Daktylowi jestem winna tradycyjny wpis wspomnieniowy i ma to u mnie jak  w banku.
Pożegnanie z Bolero miało zupełnie inny, pozytywny wymiar. Ma chłopak szczęście w życiu jednak. Sądzę, że trafił w stosunkowo niezłe ręce.
Faust, nasza opoka i ostoja, czuje się świetnie. Niedługo czekają go niewielkie zmiany lokalowe i lokatorskie.
Stefan mieszka gdzie indziej, ale teraz bliżej. I bardzo możliwe, że po tych dwóch latach znowu będziemy mogli cieszyć się tym, co u niego ceniliśmy najbardziej. W każdym razie będzie to zima gumowych misiów!
Nie tylko nieparzystokopytnych :) :) 

poniedziałek, 11 lipca 2011

Tuż przed corocznym skokiem w XV wiek.

Pora odświeżyć zapiski, mimo braku czasu.
Pewnego razu Ewa i Damian z Faustem i Bolero wybrali się do miasteczka powiatowego w celu otrzaskania się z przestrzenią miejską. W zasadzie to Bolero miał się otrzaskiwać, bo na Fauście może by zrobiło wrażenie metro nowojorskie, a i to nie wiadomo.

Co do Bolero, to był to jego pierwszy wyjazd poza plac roboczy, nie licząc kilku wypadów w teren. To znaczy pierwszy odkąd go mamy, bo wcześniejsze koleje jego losów są nieznane. Bolero okazał się zgodnie z naszymi przewidywaniami wrażenio-odporny. Niewiele rzeczy wytrącało go z równowagi. Nie udało się to dzieciom na rolkach, goniącym koniki, ani lokalnym drechom palącym gumy tuż obok. Dopiero elementy małej architektury, takie jak kolorowa kostka bauma oraz podejrzanie wyglądający murek pomalowany na czerwono, zmusiły go do zwolnienia swych siedmiomilowych kroków. Dzięki temu Faust na chwilę go dogonił bez konieczności podkłusowywania...

Na koniec konie zwiedziły nasz niewielki ogródek i chyba nie zdołały ściągnąć na siebie uwagi pani sąsiadki - na swoje szczęście, bojowa to bowiem kobieta. Za to zaznajomiły się z hamakiem:
I kaczuszką na kółkach:
Po tym pełnym wrażeń treningu występ zasadniczy, czyli reklama golubskiego turnieju konnego podczas (niezwykle nudnego i beznadziejnego) festynu miejskiego była tylko formalnością.
Jak zwykle konie przyciągały dzieci z rodzicami:
Poza nadstawianiem końskich łbów do głaskania niewiele tam było do roboty, więc po sprawdzeniu czy konie olewają 10-metrowe dmuchane balony, agregaty, tłumy ludzi z wózkami dziecięcymi oraz rozpoczynający się koncert pop z przesterowanym nagłośnieniem...
 ..., pojechaliśmy sobie z powrotem.
A tak wyglądało nasze nieocenione wsparcie z ziemi :) , czyli Ania.
Bolero zdał egzamin na piątkę.
Niestety tydzień później załatwił sobie L4 od okulisty, i na razie cały plan cywilizowania tego wielkiego wolnomyśliciela zostaje zawieszony.

Kilka dni później Faust i Malwina przetestowały sobie jeszcze nowych Rzymian. W ten sposób do grupy pokazowej dołączyli bracia Gałkowie.
Krzysztof:
i Grzegorz:

 A w tym tygodniu wszystkich czeka przeskok w rok 1410.

sobota, 11 czerwca 2011

Czerwiec, czyli życie toczy się dalej.

Jedni odchodzą, inni przychodzą.
W stajni urodził się źrebak, ładny ogierek xxoo, chyba będzie gniady. Bryka wokół matki po wielkim pastwisku. Jeszcze nie ma imienia.

Konie miały okazję rozpocząć sezon pokazowy. Co prawda Bolero zamiast debiutować, to leczył kulawiznę (chyba się na pastwisku walnął sam w nogę). Ale Faust dzielnie stanął na wysokości zadania:
 I całkiem ładnie mu to szło, zwłaszcza pod Ewą :)

Malwina została zabrana na pokaz w charakterze dostojnej dekoracji, ale okazało się, że występy są najlepszą terapią! Dzień po powrocie Malwinka tryskała energią, i caplowała niczym arabska trzylatka, zarówno idąc na padok jak i wracając z niego do stajni.  Wbrew naszym obawom mały występik nie zaszkodził starszej pani. Lubi się te oklaski..


Po tej miłej rozrywce cała gromada opala się, wyjadając trawę tym razem na placu do jazdy:
Malwinka z wdziękiem wypina jabłka na zadzie...

Stefan ze swej prawej strony wygląda jak okaz tężyzny a nawet jest go nieco za dużo..

Faust po ciężkiej pracy polegającej na rozluźnianiu się jest zadowolony: wreszcie się od niego wszyscy odczepili.

Bolero nie wie co go ominęło. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, Bolku.

Gdyby tak Stefan mógł podczas wspólnych godzin na pastwisku zapoznać Bolka chociaż z teorią pracy w pokazach, to Bolero miałby na starcie wysoki poziom.

Od tej okrągłej starszej pani kolega ślązak też by mógł się dużo nauczyć. Żeby tylko chciał!

Daktyl natomiast ma osiągnięcie całkiem spore w swojej konkurencji: wreszcie przykrył żebra! Po raz pierwszy od baaardzo dawna. Od razu lepiej. Co prawda mięśni nie ma i nie będzie, ale chociaż wygląda bardziej jak przedstawiciel koniowatych. Ech, wieczny rencista.

Tylko jednego zawsze będzie brak na tych zdjęciach.